During the November Uprising in 1831, the Sejm (Polish Parliament) called for pospolite ruszenie recruits from the ages of 17 to 50, but that plan was opposed by General Jan Zygmunt Skrzynecki. During the Second Republic of Poland (1918–1939), the pospolite ruszenie consisted of reserve soldiers, aged 40–50 and officers, aged 50–60. They
Co to jest rajd samochodowy? Moto-entuzjaści odpowiedzą, że to jedna z form sportu motorowego. Ale nie każdy człowiek jest moto-entuzjastą. Laicy często utożsamiają rajdy z wyścigami – i w dzisiejszych czasach trudno się im dziwić, bo i w jednej i w drugiej dyscyplinie chodzi o osiągnięcie jak najkrótszego czasu przejazdu. Reszta to różnice techniczne, których znajomości trudno wymagać od laików. Zresztą, nawet w fachowej prasie motoryzacyjnej czytamy, że “kierowcy ścigają się” na trasie np. Rajdu Polski. No bo co niby innego robią…? (pomijam tu niektórych pożal się Boże “dziennikarzy” nazywających “rajdami” co bardziej medialne przestępstwa drogowe, bo szkoda mi wieczoru i klawiatury). Sobiesław Zasada pisał w książce “Moje rajdy“, że rajd jest pojęciem szerszym od wyścigu – zawiera w sobie wyścig, lecz się do niego nie ogranicza. Za jego czasów jeszcze tak było, chociaż już wtedy wszystko sprowadzało się do wykręcenia jak najlepszego czasu – zupełnie jak w wyścigu. A jak było jeszcze dawniej…? Słowo “rajd” to spolszczone, angielskie “raid“, co oznacza napaść z zaskoczenia albo nalot bombowy – czyli rodzaj wojny błyskawicznej. Z kolei francuskie „rallye” pochodzi od archaicznego czasownika rallier, oznaczającego zbiórkę rycerstwa na wyprawę, bynajmniej nie pokojową – czyli coś, co po polsku określamy mianem “pospolitego ruszenia”. Czy ktoś z Was, wybierając się na rajd, użył kiedyś tego określenia…? No to od dzisiaj wiecie już, że można. Pospolite ruszenie to nie był, rzecz jasna, byle kto, a jedynie szlachta. Błękitna krew. W początkach motoryzacji na rajdy też nie jeździł byle kto – głównie z powodu bariery finansowej. Być automobilistą oznaczało przede wszystkim być ogromnie bogatym, a majątek wciąż był blisko związany z wysokim pochodzeniem. Czytaliście może “Przygody dobrego wojaka Szwejka“? W pierwszej scenie powieści Szwejk rozmawia z niejaką panią Müllerovą. Ta opowiada mu z przejęciem, że w Sarajewie zabito właśnie arcyksięcia Ferdynanda, jadącego sobie ulicą w automobilu. “Patrzcie państwo… w automobilu…” – odpowiada filozoficznie Szwejk. “Juści, taki Pan to może sobie na to pozwolić, i ani nie pomyśli, jak się taka przejażdżka może skończyć…“. Na uczestnictwo w najstarszych rajdach samochodowe faktycznie stać było tylko arystokrację, ale nie kończyły się one aż tak źle, jak arcyksiążęcy wyjazd do Sarajewa. Być może Was zdziwię, ale w stosunku do początków tej dyscypliny poziom bezpieczeństwa w rajdach… raczej się pogorszył. Dziś jest co prawda nieporównanie lepiej niż 30 albo 50 lat temu, ale gorzej niż na początku XX stulecia. Bo chyba nie wyobrażacie sobie, że panowie szlachta się samochodami ścigali…? To znaczy niektórzy, cierpiący na chroniczny głód adrenaliny – owszem, ścigali się. Ale od tego mieli wyścigi. W rajdach natomiast uzupełniano niedobory zgoła innych substancji. Najstarszy z rozgrywanych do dzisiaj rajdów to Rallye Monte Carlo. Jest on organizowany przez Automobilklub Monaco – jedną z najbardziej ekskluzywnych organizacji tego typu na świecie. Zresztą, co w Monaco nie jest ekskluzywne…? Czy jest na Ziemi jakieś miejsce bardziej kojarzone z arystokracją i rodowymi fortunami? Wielkie pieniądze można znaleźć w wielu miejscach świata, ale o fortuny wywodzące się jeszcze z czasów feudalnych najłatwiej właśnie tam. Pierwszy Rallye Monte Carlo odbył się w roku 1911. Imprezę wymyślił książę Monaco, Albert I Grimaldi, wraz z lokalnym klubem rowerowo-automobilowym, który miał się dopiero stać organizacją skrajnie elitarną. U podstaw rajdu legła dalekowzroczna wizja księcia, która uczyniła śródziemnomorskie księstwo tym, czym jest ono dzisiaj. Bo jakkolwiek może się wydawać, że arystokratyczno-dekadencki charakter tego miejsca był mu przypisany od zawsze, to tak naprawdę jest on zasługą turystyki, a tę wynaleziono dopiero w II połowie wieku XIX-tego. To wtedy, dzięki możliwości szybkiego i wygodnego podróżowania, jaką podarował ludzkości wynalazek kolei żelaznej, brytyjscy lordowie wpadli na pomysł spędzania czasu w słońcu, którego chronicznie im brakowało. Najbliższe ich pałacom miejsce, gdzie słońca było pod dostatkiem, znaleźli sobie właśnie na południowym wybrzeżu Francji. Lokalne władze i inwestorzy szybko wykorzystali tę okazję wznosząc na miejscu luksusowe hotele, restauracje i inne przybytki, w których spragnieni wrażeń arystokraci mogli w łatwy sposób odchudzić swoje kiesy. Na największe ośrodki tego “przemysłu bez kominów”, jak mówiono już ponad sto lat temu, wyrosły Nicea i Monaco. Na przełomie stuleci możni tego świata zaczęli interesować się automobilizmem, więc obrotni (jeszcze wtedy) Francuzi nie omieszkali zapewnić im tego typu rozrywek. Na wiosnę każdego roku rozgrywano w Nicei sławne “tygodnie wyścigowe”, które opisałem już częściowo TUTAJ. Ówczesny książę Monaco, Albert, nie mógł patrzeć na to bezczynnie i rzucił pomysł imprezy, która znacznie skuteczniej napełniała kasę księstwa: chodziło o zwołanie na jego włości automobilowego pospolitego ruszenia. Po francusku wydarzenie nazwano Rallye Monte Carlo. Przeciętnemu dzisiejszemu spalaczowi LPG regulamin pierwszego Rajdu Monte Carlo może wydawać się dziwny. Mało powiedziane – on jest wręcz absurdalny!! W tym szaleństwie była jednak metoda – żeby ją zrozumieć, musimy zapomnieć o współczesnym pojęciu rajdu jako specyficznego rodzaju drogowego wyścigu i pamiętać, że głównym celem całego przedsięwzięcia było ożywienie gospodarki księstwa poprzez przyciągnięcie ruchu turystycznego (czytaj – ściągnięcie na miejsce jak największej liczby bogatych i znudzonych arystokratów). Pobudzeniu koniunktury służył nawet wybrany termin rajdu, zaraz po Nowym Roku – w turystyce był to martwy sezon, należało więc działać właśnie wtedy. A to, że zima pociągała za sobą wyjątkowo urozmaicone warunki atmosferyczne i drogowe, co czyniło rywalizację bardziej interesującą, to już niejako efekt uboczny pierwotnej decyzji księcia i automobilklubu (natura pomagała też wzmocnić wizerunek Monaco jako miejsca iście magicznego: wyobraźcie sobie, że po setkach kilometrów w mrozie i śniegu, błocie i deszczu, a następnie przejeździe przez oblodzone przełęcze alpejskie, zjeżdżacie serpentynami do bajkowego księstwa, gdzie nad lazurowym morzem rosną palmy i świeci słońce, a temperatury dochodzą nawet do 20 stopni). By przyciągnąć gości z całej Europy zastosowano formułę Zlotu Gwiaździstego, czyli równoległy start z wielu punktów kontynentu. Ten pomysł sprawdził się we wcześniejszych zawodach rowerowych, dlaczego więc nie powtórzyć go na samochodach? Pierwsza edycja rajdu, rozegrana w roku 1911, rozpoczynała się w Paryżu (1020 km od Monaco, startowało stamtąd 9 zawodników), Boulogne-sur-Mer (1272 km, 1 załoga), Berlinie (1700 km, 2 auta), Brukseli (1310 km, 4 auta), Genewie (670 km, 2 auta) i Wiedniu (1319 km, 2 auta). Trasę należało pokonać z przeciętną szybkością co najmniej 10 km/h, ale nie więcej niż 25. Nie odliczano postojów jakiejkolwiek natury (chcesz odpocząć albo się przespać? Nie ma problemu, ale zegar nie przestaje tykać). Na czym polegała punktacja? Otóż zawodnikom przyznawano: po jednym punkcie za każdy km/h powyżej minimum (10 km/h), ale nie więcej niż 15 (bo maksymalną szybkość ograniczono do 25 km/h), po jednym punkcie za każde przejechane 100 km (żeby jadący np. z Wiednia, przez całe Alpy i w trzaskającym mrozie, byli premiowani w stosunku do paryżan), po dwa punkty za każdego pasażera (dwuosobowa załoga dostawała tu dwa punkty, pięcioosobowa – osiem). Dziwne…? Przypominam: ożywianie turystyki!! Wszak każdy pasażer to dodatkowy klient luksusowych hoteli, restauracji i kasyna, ewentualnie dama, której wypada zaimponować i kupić na miejscu odpowiedniej wartości pamiątki z krainy Księcia Pana!! Na tym kończyły się czynniki obiektywne, dające się policzyć i nie podlegające dyskusji. Oprócz nich istniały też jednak cztery pola do popisu dla sędziów, którzy mieli do rozdzielenia aż do 40 punktów, i czynili to całkowicie według swojego uznania. Tutaj było miejsce do największych nadużyć, kłótni i niekończących się protestów: 0-10 punktów za komfort pojazdu – dla arystokratów wygoda była ważnym elementem oceny automobilu, 0-10 punktów za konkurs elegancji (gdzie zadawało się szyku nie tylko samym automobilem, ale też strojem, fryzurą, biżuterią – w końcu szlachectwo zobowiązuje), 0-10 punktów za stan techniczny auta po ukończeniu Zlotu Gwiaździstego (czyli coś w rodzaju oceny niezawodności), 0-10 punktów za stan karoserii auta, w tym czystość (tak, była możliwość umycia pojazdu po Zlocie Gwiaździstym). W 1911r. na rajd zapisały się 23 załogi, z czego na starcie zjawiło się 20, a ukończyło imprezę 18. 90% zawodników na mecie – tak wysoki wynik nie powtórzył się już nigdy, aż do dzisiaj. Wygrał Francuz, Henri Rougier, na samochodzie prawie zapomnianej dziś marki Turcat-Mèry, model 25 HP, który trasę ze stolicy Francji przejechał w 28h:10m. Za swój wyczyn zainkasował franków nagrody, minus 50 franków wpisowego. Protest zgłosiła niemiecka załoga Juliusa Beutlera i kapitana von Esmarcha, która na swym Martini (również nieistniejący już od dawna producent szwajcarski) przebyła z Berlina aż km, i to z najwyższą przeciętną (22,655 km/h). Niemcy poczuli się pokrzywdzeni, gdyż spędzili w otwartym aucie ponad 74 godziny w mrozie i śniegu osiągając przy tym najwyższą szybkość, podczas gdy Rougier przebył „zaledwie” 1020 km, w wolniejszym tempie, przyjaźniejszym klimacie i o wiele wygodniejszej, zamkniętej limuzynie. Koronnym argumentem Niemców miało być nieobsadzenie odwiedzonych przez nich nocą punktów kontrolnych, których obsługa po prostu poszła sobie spać i nie podbiła zawodnikom karty, na czym utracili oni trochę punktów. Jury przyznało jednak zwycięstwo Francuzom, jako że bezdyskusyjnie wynikało to z obowiązujących kryteriów. Protest został oddalony. Cztery kolejne zdjęcia zwycięzcy, Henri’ego Rougiera na Turcat-Mèry 25 HP De Aspiazu (Gobron 40 HP), 2 lokata Julius Beutler (Martini 28/35 HP), 3 miejsce Denoncin (Gobron-Brillié 40/60CV), 4 miejsce Testa (Motobloc 16 HP), 5 miejsce Goldstück (La Buire 54CV), 6 miejsce (zdjęcie zrobione w czasie startu na paryskim placu Zgody, gdzie dziś mieści się siedziba FIA) Knapp (FIAT 16/18CV), 7 miejsce Frankl (Daimler 28/32HP), 11 miejsce Huet (Bugatti Type 13), 12 miejsce Graselin (Grégoire), pozycja nieznana (nie ma go na pokazanej wyżej liście, czyli albo zajął jedno z ostatnich trzech miejsc, albo nie dojechał do mety) Niewielka popularność rajdu i mało eleganckie awantury o wynik budziły obawy o przyszłość imprezy, ale wbrew pesymistom w kolejnym roku zgłosiło się aż 88 załóg. Minimalne tempo zwiększono z 10 do 25 km/h, co jednak okazało się przedwczesne: zadaną przeciętną przekroczyła tylko jedna załoga, która w komfortowych warunkach przyjechała z Genewy osiągając średnią aż 49 km/h. Mimo to, nie wygrała: za porażkę z ubiegłego roku zrewanżował się bowiem Beutler wygrywając dodatkowymi punktami z konkursu elegancji. Nie chcąc powtarzać błędu sprzed roku pojechał zamkniętym Berlietem 16 HP – w ten sposób nie tylko przebył trasę w większym komforcie, ale też zyskał punkty, bo sędziowie mieli akurat kaprys hurtowo obniżyć oceny wszystkim autom bez dachu, uznanym za nieładne i w ogóle niepełnowartościowe (swoją drogą ciekawe, jak bardzo na przestrzeni lat zmieniają się konwenanse i kanony estetyki). Na drugim miejscu uplasował się von Esmarch – towarzysz Beutlera z poprzedniego roku, który tym razem pojechał samodzielnie, na niemieckim samochodzie Dürkopp. Prasa określiła zwycięstwo Niemców mianem skandalu, który był możliwy jedynie dzięki lekkomyślnej i nieuzasadnionej decyzji sędziów konkursu elegancji… Podobne spory miały towarzyszyć rajdowi przez całą jego historię. Z innych ciekawostek wymienię samotny start z Paryża niejakiej panny Cabien-Parran na maleńkim Lion-Peugeot, oraz dziewiąte miejsce rosyjskiej ekipy A. Nagela na Russo-Bałt. Przejazd ponad km z samego Petersburga, w styczniu, autem przykrytym jedynie plandeką, zajął 9 dni, podczas których załoga najbardziej obawiała się… watah wygłodniałych wilków. W ostatecznym sukcesie przeszkodził nienajlepszy stan samochodu, mocno sfatygowanego trudami podróży (postać Nagela i jego udział w RMC to temat na osobny wpis, który już trafił do mojego kajetu). Osobno przyznano nagrodę dla najpiękniejszej voiturette (“samochodziku”, który dzisiaj nazwalibyśmy mini-samochodem), a także nagrody za konkurs elegancji z dekoracjami kwiatowymi Zwycięzca drugiej edycji rajdu – Julius Beutler na Berliecie A to Delauney-Belleville pana Maze, który wygrał konkurs elegancji. Zdobienie auta kwiatami było przewodnim tematem konkursu. Potężny, aż 70-konny Mercedes na trasie. Po takich przejściach przygotowanie do konkursu elegancji nie było łatwe. Kapitan von Esmarch – 2 lokata Rolls-Royce hrabiego Malvasia Della Serra – 4 miejsce w generalce Mademoiselle Cabien-Parran na Lion-Peugeot Frankel na Gräf & Stift 28-32HP (miejsce 15) Andriej Płatonowicz Nagel i Wadim Aleksandrowicz Michajłow na Russo-Bałt zajęli ostatecznie 9 miejsce (3 zdjęcia) Na trzecią edycję Rallye Monte Carlo trzeba było czekać aż do 1924r. Stary regulamin początkowo pozostał niezmieniony, ale ponieważ technika szła do przodu i sama jazda samochodem, nawet przez cały kontynent i w zimie, przestała być ekstremalnym wyzwaniem, rajd stopniowo wzbogacano o inne próby: rozruchu zimnego silnika (kierowca stojący trzy metry od auta miał 20 sekund na ruszenie z miejsca, za każdą dodatkową sekundę przyznawano punkt karny), przyspieszenia i hamowania (tu trzeba było ruszyć, przejechać na wprost cały Bulwar Księcia Alberta, na jego końcu zawrócić i powrócić na linię startu z zatrzymaniem dokładnie na niej, oczywiście wszystko na czas), a potem zręczności (tak zwana gymkhana – plac manewrowy na czas). W 1939r. po raz pierwszy rozegrano prawdziwy wyścig górski, na drodze z Monaco do Éze. Nadal karano za uszkodzenia auta, a premiowano długość dojazdu, ilość pasażerów i komfort samochodu. W tej ostatniej dziedzinie sędziowie oceniali “wygodę jadących, wyposażenie pojazdu, możliwości przewozu bagażu, kompletność i dostępność pokładowego zestawu narzędzi (!!), umieszczenie kół zapasowych, zabezpieczenie oświetlenia i użyteczność dodatkowych udogodnień”. Nie ma co – nic, tylko być jurorem!! Na znaczeniu zyskiwało tempo jazdy, a tracił konkurs elegancji. Końcowy wynik zaczęto mnożyć przez współczynniki zależne od pojemności silnika. Mimo coraz większej ilości prób i skomplikowania zasad punktacji, w 1939r. na najwyższym stopniu podium znalazły się ex aequo dwie załogi, które osiągnęły identyczny wynik co do jednej dziesiątej punktu: J. Paul / M. Çontet (Delahaye 135 M) i J. Trevoux / M. Lesurque (Hotchkiss 686 GS Riviéra). Z czasem formuła ewoluowała w kierunku klasycznej imprezy szybkościowej, gdzie decydował po prostu łączny czas przejazdu, ale jeszcze do lat 50-tych Rallye Monte Carlo miał bardziej charakter wielkiej, automobilowo-towarzyskiej Przygody niż „zwykłego” ścigania się, chociaż minimalne szybkości podnoszono. Od 1929r. w Zlocie Gwiaździstym obowiązywała średnia 50 km/h we Francji (gdzie były stosunkowo dobre drogi) i 40 km/h w innych krajach. Wciąż nie odliczano czasu snu czy posiłków, ale dodawano po 20 minut na każdą odprawę graniczną (co oczywiście nie wystarczało, nie mówiąc o tym, że pośpiech zawodników celnicy namiętnie wykorzystywali do wyłudzania łapówek). Wydłużała się liczba miejsc startu – trafiły na nią m. in. Lizbona, Gibraltar, Ateny, Tunis, Monachium, Frankfurt, Glasgow, Kopenhaga, Amsterdam, Bukareszt, Jassy, czy Warszawa. Kto naprawdę chciał wygrać, wybierał najdłuższe trasy (z Umeå w Szwecji, John-O’Groats w Szkocji, Palermo albo Tallina), bardzo trudne w czasach, gdy nie istniało pojęcie zimowego utrzymania dróg. Zawodnicy stosowali łańcuchy na koła i opony nabijane stalowymi kolcami (pierwsze takie wypuściła fińska firma Nokian w 1936r., testowano je właśnie w RMC). Mimo postępu, niezastąpiona pozostawała poczciwa łopata. Lwy salonowe, którym nie zależało na wysokim miejscu, a jedynie na pokazaniu się i polansowaniu, preferowały spacerowe trasy z Paryża, Genewy, Mediolanu czy San Sebastian, które pokonywało się w relatywnym komforcie (dobre drogi, łagodny klimat). À propos lwów salonowych: jako „zawodnik” – również w tabelach wyników – oficjalnie występował wyłącznie właściciel pojazdu, który wcale nie musiał zasiadać za kierownicą – wszak według prastarej, automobilowej tradycji, szofer był tylko lokajem arystokraty… Dziwaczne, nieprecyzyjne i mocno uznaniowe kryteria powodowały wiele zgrzytów. W 1925r. niejaki F. Repusseau wystartował z Tunisu… autobusem Renault: punkty za liczbę pasażerów pozwoliły mu zwyciężyć (!!), mimo spóźnienia spowodowanego ogromnymi trudnościami na górskich serpentynach. Później jeszcze kilku innych próbowało tego samego numeru, ale już bez powodzenia, bo właśnie z powodu fortelu Repusseau w 1928r. organizator wprowadził do punktacji współczynniki zależne od pojemności silnika. Sam pomysł pozostał jednak skuteczny: w tym samym 1928r. Jacques Bignan zapakował do małego, 27-konnego Fiata 509 tylu ludzi i bagażu, że pod alpejskie przełęcze musiał podjeżdżać tyłem, ale rajd wygrał (droga z Bukaresztu zajęła mu 86 godzin). Spory dotyczące prób zręczności (np. precyzja zatrzymania na linii) ciągnęły się w nieskończoność, bo ówczesne, prymitywne fotokomórki były niedokładne, a fotografie aut w biegu – nieostre. Tajemnicą poliszynela była stronniczość sędziów: w 1928r. dyrektorce paryskiej szkoły jazdy, Madame Varsigny, nie zneutralizowano przymusowego postoju na policyjnej blokadzie (żeby była jasność – taki wyjątek był przewidziany w regulaminie), przez co spadła ona z pierwszego miejsca na trzecie. Mówiono, że jedyną przyczyną był szowinizm jurorów. Zawodniczce na osłodę został tylko przyznawany od 1927r. Puchar Dam. Padały też oskarżenia o faworyzowanie Francuzów – np. przymykanie oka na oficjalnie zabronioną, zewnętrzną pomoc serwisową (wszystkie prace przy samochodzie musiały być wykonywane siłami załogi, przy użyciu części i narzędzi wiezionych na pokładzie – inna sprawa, że w autach nie siedzieli żadni komisarze, więc przepis był fikcją). To wszystko jednak nigdy nie przyćmiło splendoru i magii imprezy przyciągającej do Monte Carlo każdego automobilistę, który mógł sobie na to pozwolić. W 1935r. rzeczony splendor i magia przyciągnęły do Monte Carlo między innymi młodego warszawskiego arystokratę, hrabiego Jerzego Łubieńskiego. W celu wzięcia udziału w imprezie zakupił on pięcioletni wprawdzie, ale wciąż wspaniały, amerykański samochód Packard, który miał szanse na godne reprezentowanie swojego właściciela pod kasynem. Hrabia postanowił iść na całość i wystartować z najdalszego możliwego miejsca – Tallina. Jedynym szczegółem mogącym przeszkodzić mu we wspaniałej Przygodzie był brak umiejętności prowadzenia auta, ale to przecież nie był problem – wystarczyło wynająć odpowiedniego szofera. A najlepiej dwóch, by prowadzili na zmianę. Znalezienie odpowiednich ludzi, a także przygotowanie auta, zlecił Łubieński warszawskiej firmie Auto-Service, mieszczącej się przy Nowym Świecie 9 i prowadzonej przez niejakiego Józefa Łepkowskiego. Ten rzutki przedsiębiorca, doskonały manager i dealer wielu czołowych marek samochodów, znał właściwych kandydatów: polecił hrabiemu jednego z majstrów ze swego warsztatu, Aleksandra Mazurka, oraz znanego już wtedy automobilistę, a swojego znajomego, Witolda Rychtera. Jak dokładnie wyglądało Rallye Monte Carlo ’35 zza kierownicy luksusowego Packarda, przedstawię Wam więc niebawem. Oczywiście z całym mnóstwem fotografii z archiwum rodziny Rychterów. Przypominam, że start Pierwszego Grand Prix Polski Pojazdów Zabytkowych im. Witolda Rychtera odbędzie się w Warszawie 17 września. Wszelkie informacje znajdziecie pod adresem Wszystkie fotografie do niniejszego artykułu udostępnił mi Pierre-Philippe Tazumar, właściciel strony
Pospolite ruszenie (Polish pronunciation: [pɔspɔˈlitɛ ruˈʂɛɲɛ], lit. mass mobilization; "Noble Host", Latin: motio belli, the French term levée en masse is also used) is a name for the mobilisation of armed forces during the period of the Kingdom of Poland and the Polish–Lithuanian Commonwealth. The tradition of wartime mobilisation Published on January 8, 2009 Polityka W 2008 roku w samej Francji powstały 3 nowe lewicowe partie. Na całym kontynencie antykapitaliści zbierają siły… przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. „Wystarczy tego dobrego!” –nowy temat przewodni Jean-Luca Mélenchona i jego kolegów z ostatnio powstałej Parti de gauche francais (Partia lewicy) odzwierciedla odczucia skrajnej lewicy w Europie. Nie jest tajemnicą, że socjaliści cierpią z powodu głębokiego kryzysu tożsamości, który ich paraliżuje. Co gorsza, bratają się z wrogami. Nowoczesna lewica musi iść na kompromis i zaakceptować flirty z prawicą albo z centro-prawicą po to, by zdobyć władzę. Nic więc dziwnego, że niektórzy zwolennicy nie potrafią się w tej sytuacji odnaleźć. Wewnętrzne konflikty w partiach oburzają polityków, którzy odpowiadają na kryzys własnymi środkami, tworząc partie polityczne. Skrajnie prawicowe partie pozostawały w cieniu z powodu rozpadu bloku komunistycznego i zwrócenia się byłych państw Wschodu w kierunku kapitalizmu oraz z powodu sukcesu gospodarki rynkowej. Potem jednak wiatr się odwrócił: francuskie i holenderskie „nie” dla Traktatu Konstytucyjnego, irlandzkie „nie” dla Traktatu lizbońskiego oraz obecny kryzys finansowy sprawiły, że La Gauche de la Gauche (Lewica lewicy) próbuje wyciągnąć partie z impasu i rozpoczyna rewolucję. Pomiędzy potrzebą mobilizacji społecznej oraz rozczarowaniem modelem kapitalistycznym jest szansa, żeby pokazać się na scenie politycznej. We Francji neokomunizm ma problemy Powstają więc nowe partie, w których skład wchodzą trockiści, komuniści czy anarchiści. We samej Francji powstały ostatnio 3! Rzecznik Ligue Commuiste révolutionnaire (Rewolucyjna Liga Komunistyczna) Olivier Besancenot, w styczniu 2009 roku założył Nouveau Parti Anticapitaliste (Nową Partię Antykapitalistyczną). Jest to pomysł, który powstał z okazji francuskich wyborów prezydenckich w czerwcu 2007 roku. Walczący o prawa społeczne i ekologowie zebrali się w niej i liczą na popularność lidera partii. To pierwsza partia. Do tego dochodzi Parti de Gauche, założona w listopadzie 2008 roku przez byłych członków Parti Socialiste (Partii Socjalistycznej), Jean-Luca Mélenchona i Marca Doleza po tym, jak podczas kongresu w Reims (odbywającego się co trzy lata zjazdowi Partii Socjalistycznej) ich wniosek dostał minimum głosów. Oto więc partia numer dwa, czerpiąca inspirację z Die Linke, niemieckiej partii powstałej w czerwcu 2007 roku po połączeniu PDS, wywodzącej się z SED, stalinowskiej partii działającej w RFN oraz polityków, którzy odeszli z socjaldemokratycznej SPD. Die Linke, którą kierują Oskar Lafontaine i Lothar Bisky promuje antyliberalizm oraz socjalizm demokratyczny. Członkowie Parti de la Gauche Européenne (Lewicowej Partii Europejskiej) oraz skrajnie prawicowych europejskich GUE-NGL w kwietniu 2008 roku mieli 73 455 członków oraz 54 na 614 miejsc w Bundestagu. Gdy słupki SPD w sondażach spadają, a wyborcy odchodzą, Die Linke odnajduje swoje miejscu w niemieckim krajobrazie politycznym. Były przewodniczący Parti Communiste Francais (Francuskiej Partii Komunistycznej) Robert Hue w połowie grudnia założył swoje „stowarzyszenie polityczne”, które nazwał Nouvel espace progressiste (Nowa Przestrzeń postępowa). Oto numer trzy! Robert Hue różni się od swojego kolegi po fachu Mélenchona mówiąc o „sieci zwolenniczek i zwolenników w całym kraju”, którzy mogą stanowić „nową siłę postępową”, każdy sam. Ci nowi liderzy partii chcą wszyscy „zjednoczyć lewicę”. Gdzie tu jest błąd? W Europie socjaldemokraci rzadko mają ważne miejsce na scenie politycznej – oni raczej w żywy sposób „towarzyszą” i stanowią opozycję. Na Słowacji partia socjaldemokratyczna zjednoczyła się nawet ze skrajnie prawicową partią po to, by utworzyć rząd koalicyjny. Jednak w Hiszpanii Iziquierda Unida, koalicja partii lewicowych dała stanowisko przewodniczącego Cayo Larze po tym, jak próbowała zjednoczyć się z PSOE kierowaną przez Zapatero. Nowy lider, ogłosił ostatnio możliwość strajku, jeśli polityka gospodarcza rządu „dalej będzie taka.” Cel: wspólny front przed wyborami europejskimi 2009 Wraz ze zbliżającymi się wyborami europejskim, których celem jest wybranie nowych euro parlamentarzystów, którzy będą sprawować swój urząd przez najbliższe pięć lat, partie muszą zorganizować się na różnych poziomach. Czy partie zdołają się porozumieć pomimo dzielących je różnic? Skrajna lewica wydaje się jednoczyć pod przewodnictwem PGE. „Walczymy o zmianę kierunku w Europie. Jako PGE nie pokazaliśmy jasnej alternatywy po francuskim i irlandzkim ‘nie’. Celem tych wyborów europejskich jest narzucenie dyskusji o nowej Europie” – wyjaśnia Helmut Scholz, międzynarodowy przedstawiciel Die Linke. Le Parti de Gauche kierowana przez Mélenchona wzywa do „stworzenia frontu sił lewicy na czas wyborów europejskich”, rozważając zjednoczenie z partią Francisa Wurtza GUE-NGL Podczas wyborów w 2004 roku Grupa Europejskiej Partii Ludowej (Chrześcijańskich Demokratów) i Europejskich Demokratów PPE-DE otrzymała większość miejsc, a tuż za nią uplasowała się Partia Europejskich Socjalistów (PES). Partie otrzymały odpowiednio 268 i 200 miejsc na 732. GUE-NGL dostała 41 miejsc. Story by Translated from Européennes en vue : à gauche toute !
Pospolite ruszenie, an Album by Pospolite Ruszenie. Released in 2014. Genres: Medieval Rock. Featured peformers: Lindsay Davidson (bagpipes), Jan Trębacz (vocals, hurdy gurdy), Krzysztof Kramarz (guitar, keyboards, tambourine), Tomasz Pyzia (drums), Bartosz Tulik (bass guitar), Aleksander Kraszkiewicz (bass guitar), Regina Szlachta (violin), Adam Sznabel (uilleann bagpipes), Michał Radmacher
Liczba wyświetleń: 1449W nagranej ukradkiem rozmowie Sławomir Neumann, szef klubu PO-KO, porównał KOD do pospolitego ruszenia: „Możesz mieć tysiąc ludzi, bez organizacji są niczym. Możesz mieć stu żołnierzy, którzy są kurwa spartanami i wyjebią ten tysiąc w kosmos. Pospolite ruszenia w Polsce kończyły się tym, że się napili na końcu Sejmu, kurwa. Jak szło wojsko zaciężne przeciwnika, to wypierdalali do domu. Taki jest KOD”. Wszyscy myślą, że obraził KOD, a on obraził pospolite świadomości polskiej, kształtowanej przez kulawą historiografię, panuje zdeformowany, karykaturalny w istocie obraz dawnej Rzeczypospolitej. Ponieważ szlachta polska miała nastawienie pacyfistyczne i nie rzucała się do walki na każde skinienie królów zasiadających na tronie polskim, pokutują do dziś tezy jakoby szlachta nie chciała łożyć na porządne wojsko, a sama tworzyła siły nieudolne. Wszak wszyscy „wiemy”, że dobry żołnierz to ten, co nie zadaje pytań, lecz dzielnie wykonuje rozkazy, wszak wszyscy „wiemy”, że „kupą mości panowie” to nie działa. W dawnej Rzeczypospolitej panowała zasada, że dobry żołnierz to ten, co bije się w słusznej sprawie. Jeśli szlachta miała przekonanie, że sprawa jest słuszna, to walczyła i zwyciężała. Nie tylko z dobrze zorganizowanymi zaciężnymi, ale i będąc w wiecie o tym, bo o wielkich zwycięstwach pospolitego ruszenia nie uczycie się w szkołach. Tam uczą was, że zła szlachta torpedowała politykę królów, „którzy chcieli dobrze”, i przez to Polska upadła. Królocentryczne banialuki. Dziedzictwo Rzeczypospolitej odzyskamy dopiero wówczas, gdy odwrócimy optykę patrzenia z królów (na ogół cudzoziemskich) na polską pospolite ruszenie ma fatalną opinię z jednego podstawowego powodu: nie dawało ono żadnych możliwości do podbojów. Było służbą obywatelską tylko w granicach państwa. Tymczasem typowy historyk ekscytuje się wizją króla idącego na Moskwę czy broniącego Wiednia, nie mówiąc już o podbojach kolonialnych, jakie dokonywały państwa zachodnie. Ach, gdyby tak nasza szlachta sypnęła grosiwem na rzecz państwa, to jeden król z drugim mogliby zbudować silną zawodową armię, dzięki której chwyciliby za twarz całe go samowolne towarzystwo i dokonalibyśmy wspaniałych podbojów na nasza szlachta myślała zupełnie innymi kategoriami. Stworzyli państwo, w którym najwięcej było wolności, równości i braterstwa (na ówczesne europejskie standardy!), które urodziło Mikołaja Kopernika i które przetrwało kilka stuleci. Stwórzmy coś porównywalnego cywilizacyjnie, wówczas będziemy mogli brać się za krytykę dawnej powszechnym mniemaniom, pospolite ruszenie odnosiło triumfy przez całe stulecia. Oto kilka z wiek – pospolite ruszenie rozbija krzyżakówBitwa pod Grunwaldem to dla wszystkich wielki sukces Jagiełły, podczas kiedy to największy w naszych dziejach sukces właśnie pospolitego ruszenia. Historyk wojskowości polskiej, Konstanty Górski, pisał w 1894: „Bitwa pod Grunwaldem była szczytem rozwoju pospolitego ruszenia i rozkwitem ducha bohaterskiego w całej masie polskiej szlachty.”Grunwald przykrył jeszcze efektowniejszy sukces pospolitego ruszenia w bitwie pod Koronowem z 10 października 1410 roku. Pod Grunwaldem siły polsko-litewskie miały przewagę liczebną, zaś pod Koronowem 2 tysiące pospolitego ruszenia pod dowództwem wojewody poznańskiego Sędziwoja z Ostroroga oraz marszałka nadwornego Piotra Niedźwiedzkiego pokonało 4-tysięczną armię krzyżacką Michała Küchmeistera von Sternberg. W świadomości zbiorowej, po zwycięstwie pod Grunwaldem, doszło do nieudanego oblężenia Malborka, a następnie zawarcia pokoju w Toruniu. Tymczasem po Grunwaldzie Jagiełło pozwolił krzyżakom na odbudowę armii. Krzyżacy odzyskali kontrolę nad większością swoich terytoriów, a po nadejściu posiłków z Inflant i Nowej Marchii znów mogli grozić Kujawom. Zaledwie trzy miesiące pod Grunwaldzie krzyżacy przeszli do kontrofensywy. Pod Koronowem pospolite ruszenie rozbiło ową armię idącą z Rzeszy. Naczelny wódz armii krzyżackiej został wzięty do niewoli. W kronikach Jan Długosz tak pisze o tym zwycięstwie: „Wśród biegłych w sztuce wojennej ta bitwa i zwycięstwo odniesione z powodu wytrwałej i zawziętej walki z jednej i drugiej strony uchodziło za znaczniejsze, sławniejsze i wspanialsze od wielkiej bitwy stoczonej w tym roku w dzień Rozeznania Apostołów pod Grunwaldem. (…) jeżeli się weźmie pod uwagę niebezpieczeństwo, zapał i wytrwałość w walce, zwycięstwo walczących tutaj należy stawiać wyżej od grunwaldzkiego. (…) wielkość i rozgłos tego zwycięstwa można najlepiej ocenić po tym, że po wspomnianej bitwie Krzyżacy i ich dowódcy przez wiele lat nie odważyli się nigdy podjąć słusznej walki z Polakami lub wszcząć wojny, poprzestając jedynie na drobnych utarczkach. (…) Fakt, że pod Koronowem rozbita została jedna z trzech armii krzyżackich, co pociągnęło za sobą złamanie całego planu ofensywnego Zakonu”.To po Koronowie zawarto pokój toruński. Na jego mocy Zakon został zmuszony do zapłaty Polsce odszkodowania w wysokości 100 tysięcy kop groszy czeskich, czyli ok. 120 ton czystego srebra, czyli na dzisiejsze: 2 miliardów dolarów. To była olbrzymia kwota. Krzyżacy musieli się zadłużyć w całej Europie. Dodatkowo musieli łupić podatkami poddanych. W efekcie kilka dekad później miasta pruskie same poprosiły o przyłączenie do Polski. Zakon niemiecki przez wiek cały walczył z owym zadłużeniem, aż w końcu musieli zamknąć firmę. Ponieważ długi mieli u cesarza i książąt Rzeszy, więc ci nie chcieli uznać likwidacji zadłużonego Zakonu poprzez ucieczkę w luteranizm. I tak doszło do Hołdu Pruskiego w Polska za trzecią część owego odszkodowania (37 tysięcy kop) w 1412 roku wzięła od cesarza niemieckiego Spisz, czyli strategiczne ziemie na granicy polsko-węgierskiej. W czasie potopu szwedzkiego to właśnie Spisz był głównym bastionem polskiego oporu, który doprowadził do wyparcia najeźdźcy. I to właśnie Spisz został przez Austriaków zagarnięty jako pierwszy w czasie wiek – pospolite ruszenie pokonuje TatarówNa początku Złotego Wieku pospolite ruszenie wygrało dwie wielkie bitwy przeciwko Tatarom z Chanatu Krymskiego. W 1506 roku w bitwie pod Kleckiem miało miejsce zwycięstwo wojsk polsko-litewskich, złożonych w zdecydowanej większości z pospolitego ruszenia, nad Tatarami, które doprowadziło do uwolnienia 40 tysięcy jasyru oraz zdobycia 30 tysięcy koni. Wojskiem Rzeczypospolitej dowodził Gliński — to ród o pochodzeniu większe zwycięstwo miało miejsce pod Łopusznem 28 kwietnia 1512 roku nad przeważającymi siłami tatarskimi. W serwisie czytamy: „Na polu bitwy dowiodło swej wartości bojowej wołyńskie pospolite ruszenie, któremu przydzielono najtrudniejsze zadania. Jego żołnierze — pod silnym ostrzałem, ze wszystkich kierunków przyparci do ściany lasu — zdołali utrzymać pozycje.”XVII wiek – pospolite ruszenie pokonuje SzwedówNajcięższą wojną Rzeczypospolitej szlacheckiej był Potop Szwedzki. Szczytowym osiągnięciem wojsk polskich w czasie tej wojny była Bitwa pod Lubrzem, kiedy pospolite ruszenie rozgromiło wielokrotnie silniejszą armię głos specjaliście dr. Radosławowi Sikorze, historykowi dawnej wojskowości, który w tekście „Większe niż Kircholm to zwycięstwo?” pisze: „Szczytowym osiągnięciem wojsk polskich w czasie szwedzkiego potopu była bitwa, która uległa niemal całkowitemu zapomnieniu. Doszło do niej w nocy z 11 na 12 września 1656 roku we wsi Lubrze nad rzeką Wartą”. Pospolite ruszenie, którym dowodził wojewoda kaliski Andrzej Karol Grudziński, wzięło z zaskoczenia i w zasadzie zlikwidowało sześciokrotnie większe siły nieprzyjaciela. Do bitwy doszło, gdyż Polacy posiadali błędne informacje o liczebności wojsk przeciwnika. Jak pisał francuski sekretarz polskiej królowej, Pierre des Noyers: „Gdyby nasi byli wiedzieli istotną siłę nieprzyjaciela, zapewne by niebyli na niego uderzyli, lecz w mniemaniu, że ich tylko jest dwustu, rozpoczęli walkę, pewni będąc zwycięstwa; byliby ich nawet znieśli, chociaż jeszcze raz liczniejszych, tak im przekonanie zwycięstwa dodawało odwagi.” Generał, który dowodził Szwedami, uciekł, lecz został zatłuczony kijami przez polskich ruszenie kończy panowanie WazówNajsłynniejszym wodzem Rzeczypospolitej pozostaje Jan III Sobieski, „Lew Lechistanu”, triumfator spod Wiednia. Jego najbardziej spektakularną porażką wojskową była bitwa, którą stoczył przeciwko polskiemu pospolitemu lipca 1666 roku doszło do wielkiej bitwy pod Mątwami, w której pospolite ruszenie Jerzego Sebastiana Lubomirskiego w walnej bitwie rozgromiło znacznie silniejsze wojska królewskie Jana Kazimierza Wazy, którymi dowodzili poza królem hetmani Sobieski, Pac i Potocki. Historycy do dziś odsądzają Lubomirskiego od czci za to zwycięstwo, podkreślając, że doprowadził do bitwy bratobójczej w której nie tylko wyginął „kwiat rycerstwa polskiego”, ale i na dodatek zablokowano „dzieło reform Rzeczypospolitej”. Nasi historycy w dużej części nie lubią i nie rozumieją demokracji szlacheckiej. Znacznie bardziej imponuje im francuski absolutyzm czy prusacki ordnung. Stąd psucie państwa polegające na rozkładaniu demokracji szlacheckiej jest nazbyt często opisywane neutralnie jako reformy czy naprawianie. Prowadzi to niestety do tego, że za polską historię uchodzi dziś zbiór opinii frakcji królewskiej. Nie umacnianie demokracji, lecz umacnianie monarchii jest poczytywane za stan pożądany. Dlaczego? Bo wszyscy tak istocie Rokosz Lubomirskiego nie zablokował „dzieła reform”, lecz skończył największe fatum Rzeczypospolitej: panowanie szwedzkiej dynastii Wazów w Polsce. Wazowie nie lubili ani Polski ani Polaków. Stale wikłali nasz kraj w coraz to nowe konflikty tak zewnętrzne, jak i co gorsza wewnętrzne. Prowadzili destruktywną politykę personalną w obsadzaniu stanowisk państwowych. To oni a nie szlachta prowadzili systematyczny rozkład kraju. Szlachcie i magnatom takim jak Lubomirski zawdzięczamy to, że upadek nastąpił nie w XVII, lecz wiek demokracji szlacheckiej król nie był tym, czym w monarchiach, czyli głównym ośrodkiem władzy, był czymś w rodzaju prezydenta. Główna władza realnie leżała w rękach narodu, czyli sejmików. Jeśli szlachcic na zagrodzie równy był wojewodzie, to magnat na zagrodzie równy był królowi. Stanowisko to nie było głównym ośrodkiem władzy, lecz głównym mechanizmem gry międzynarodowej Rzeczypospolitej. Zamysł zapraszania na polski tron cudzoziemców, by zyskać w ten sposób pasy transmisyjne oddziaływania polskiej demokracji na inne kraje europejskie, był słuszny, ale nader perturbacyjny i w ostateczności kosztował Polskę upadek. Cudzoziemscy królowie nie rozumieli tego awangardowego ustroju i dążyli do tego, by tak jak za granicą scentralizować władzę w ręku króla. Stąd głosy propagandystów frakcji dworskiej, takich jak Piotr Skarga, by „naprawić” Rzeczpospolitą, czyli znieść owej naprawy nazwano elegancko jako zastąpienie wolnej elekcji, elekcją vivente rege, czyli „za życia króla”. Chodziło de facto o to, czy króla naznaczać będzie urzędujący król czy szlachta. O ile w pierwszym okresie panowania Wazów dwór realizował politykę szwedzką, następnie austriacką, o tyle w późnym okresie panowania tej dynastii dominowała tam już polityka francuska, której głównym spiritus movens była księżna francuska Ludwika Maria Gonzaga, która została żoną zarówno króla Władysława IV Wazy, jak i Jana Kazimierza. Ponieważ naród szlachecki nie cierpiał destruktywnej dla Polski Gonzagi, więc naturalnie nasi historycy bardzo ją cenią. To ona była główną podżegaczką do obalenia demokracji szlacheckiej, gdyż dążyła do wyniesienia do trwałej władzy w Polsce swojej francuskiej familii. Jej projekt elekcji vivente rege, który forsował posłuszny jej Jan Kazimierz, prowadzić miał do obsadzenia na tronie Polski, za życia króla Jana Kazimierza, księcia d’Enghien, Henryka Juliusza Burbona, syna Kondeusza. (zob. „Ludwika Maria Gonzaga — ambitna żona dwóch Wazów”. Nawet stojący po stronie króla Jan Pasek w swoich pamiętnikach tak to podsumowywał: „zawziętość i praktyki Ludwiki królowej, Francuzki, że koniecznie do wolności naszych chce wprowadzić galicyzm przez wprowadzenie na królestwo jakiegoś fircyka francuskiego”.Kim był ów fircyk? Można o tym przeczytać w tekście „The Insanity of Henri Jules de Bourbon-Condé”. Książę cierpiał na regularne halucynacje. Raz wydawało mu się, że jest zającem, zakazywał wówczas używania dzwonów kościelnych w obawie przed swą ucieczką do lasu. Innym razem wydawało mu się, że jest rośliną i jak wszystkie rośliny kazał się podlewać. Potem znów uroił sobie, że umarł, więc przestał jeść, w efekcie czego wychudł jak szczapa. Najczęściej jednak roił, że jest nietoperzem. W 1673 roku został generałem-lejtnantem wojsk francuskich, lecz nie posiadał talentów militarnych, najlepiej wychodziło mu bicie własnej żony. To właśnie on miał być „naprawą Rzeczypospolitej”.Opcji tej sprzeciwiała się szlachta oraz Lubomirski, który był człowiekiem na tyle zasłużonym i powszechnie szanowanym, że był naturalnym kandydatem na kolejnego króla. Pierwszego „króla Piasta” demokracji szlacheckiej. Frakcja dworska pod komendą Ludwiki Gonzagi zdawała sobie z tego sprawę i dążyła do marginalizacji zatem był ten, co miał zablokować „dzieło naprawy Rzeczypospolitej”? Wykształcony na Akademii Krakowskiej, a następnie w Bawarii, Niderlandach, Anglii, Francji i Włoszech. Jego siła opierała się na Spiszu, tym właśnie, które posiadła Polska wskutek zwycięstwa pospolitego ruszenia nad krzyżakami. W swoim dominium starał się demokratyzować życie społeczne i gospodarcze, specjalne uprawnienia nadawał nie tylko wysoko urodzonym, ale i zwykłym poddanym. W 1650 roku został marszałkiem wielkim koronnym, czyli pierwszym ministrem. W owym czasie Gonzaga wprowadziła jedną ze swych reform „naprawy” państwa: zwyczaj sprzedawania urzędów. Gdy więc w tymże roku podkanclerzym koronnym został Hieronim Radziejowski, Lubomirski otwarcie oskarżył go o korupcję. Podobnie sprzeciwiał się także królewskiemu projektowi dewaluacji polskiej monety. Dwór wytrwale jątrzył na Ukrainie, co doprowadziło do powstań kozackich. Lubomirski opowiadał się przeciwko planom totalnego zniszczenia i podboju Kozaków, co musiałoby prowadzić do stałej destabilizacji wschodu Rzeczypospolitej. Jeśli upokorzysz pokonanego, będzie knuł i nadal się buntował (vide Niemcy po I wojnie). Tego na Ukrainie uniknąć chciał polityczny wyglądał wówczas mniej więcej tak, że po jednej stronie był król i magnateria, a po drugiej szlachta i Lubomirski. Kiedy jednak spadł na Polskę potop szwedzki, magnaci rychło złożyli przysięgę wierności Karolowi Gustawowi, podczas gdy Lubomirski jako jeden z niewielu pozostał lojalny tutaj, że potop szwedzki nie byłby możliwy bez głupoty Jana Kazimierza i wbrew sienkiewiczowskim mitom nie można postrzegać czarno-biało stron tego konfliktu w pierwszej jego fazie. W czasie powstania Chmielnickiego, Radziejowski napisał do królowej skargę, że pan król uwiódł mu żonę, Elżbietę Słuszczankę, a poza tym jest nieudacznikiem o wyjątkowo podłym charakterze. W efekcie Elżbieta, która była dziedziczką jednego z największych majątków w Rzeczypospolitej, postanowiła pozbyć się męża-rogacza i zażądała rozwodu. Problem w tym, że Radziejowskiego poślubiła bez intercyzy, więc nie dało się go łatwo wysiudać. Z pomocą przyszedł król, który przekupiwszy najznaczniejszych senatorów sprokurował Radziejowskiemu proces polityczny na którym skazano go na śmierć i konfiskatę majątku. W efekcie Elżbieta, zwana „drapieżną tygrysicą”, wzięła rozwód razem z majątkiem. W 1652 roku Radziejowski uciekł za granicę i jeździł po dworach Europy szukając sojuszników przeciwko Janowi Kazimierzowi. Posłuch znalazł w Szwecji, gdzie począł montować sojusz pomiędzy Szwecją, Kozaczyzną a Siedmiogrodem przeciwko Janowi Kazimierzowi. W ten sposób doszło do potopu szwedzkiego. Karol Gustaw miał oczywiście swoje powody do najazdu na Polskę, lecz gruntowne informacje o sytuacji wewnętrznej w państwie dostarczone przez najwyższego urzędnika miały tutaj znaczenie fundamentalne. To właśnie Radziejowski był pośrednikiem między szlachtą polską a królem szwedzkim. Poddanie się Szwedom pod Ujściem bez walki opisywane jest dziś jako zdrada, choć w istocie była to jedynie chęć wymiany króla: zamiana nieudolnego króla o szwedzkiej proweniencji na znacznie sprawniejszego króla szwedzkiego. Mając Radziejowskiego Szwedzi doskonale wiedzieli, że Jan Kazimierz nie cieszy się poparciem narodu, więc nie będzie wielu chętnych, by go bronić. Musiało minąć nieco czasu, by Szwedzi napotkali realny opór. Kluczowa w tym zasługa właśnie Lubomirskiego. Sienkiewicz to zdeformował ukazując, że liderem oporu był Rzeczpospolita uporała się ze Szwedami, pozostał problem z potopem rosyjskim od wschodu. I znowu główne skrzypce w rozwiązaniu tego problemu grał Lubomirski. To on właśnie w wielkiej bitwie pod Cudnowem trwającej od 14 października do 2 listopada 1660 roku rozgromił wojska rosyjskie Szeremietiewa, co zapewniło Rzeczypospolitej spokój na wschodniej granicy na wiele lat. W ocenie Kłaczewskiego, historyka wojskowości, była to jedna z najsprawniej przeprowadzonych akcji militarnych w siedemnastowiecznej Europie, mimo tego została wyparta ze świadomości w kraju wyglądała wówczas tak, że po jednej stronie mieliśmy skompromitowanego króla, którego winić można było za potop szwedzki. Z drugiej strony był Lubomirski, bohaterski oswobodziciel od Szwedów i Rosjan. Był on żelaznym kandydatem na kolejnego króla i wygrałby w cuglach demokratyczne wybory. Stąd właśnie próba „uzdrowienia demokracji” poprzez jej likwidację, czyli próba zamachu stanu Gonzagi, która z pominięciem głosu narodu postanowiła wkręcić Polsce króla francuskiego, chorego psychicznie Kondeusza. Ten absurd historycy nazywają dziś „projektem naprawy Rzeczypospolitej”. Źródłem tej pseudonaukowej tezy wielu historyków są bardziej sienkiewiczowskie mity aniżeli trzeźwa ocena zablokował ową „reformę” za co miał zapłacić cenę najwyższą. W 1664 roku Jan Kazimierz powtórzył manewr z Radziejowskim. Sprokurował przeciwko niemu proces polityczny w którym skazano go na śmierć i konfiskatę majątku. Błąd polegał na tym, że niesprawiedliwość na Radziejowskim szlachtę zirytowała, ale się udała, bo widzieli w nim skorumpowanego urzędnika. Nie da się natomiast skazać na śmierć tego za którym stoi naród. Lubomirski zwołał pospolite ruszenie, które w 1665 roku pokonało przeważające siły królewskie w bitwie pod Częstochową. Mimo porażki król nie ustąpił. W efekcie rok później doszło do bitwy pod Mątwami, która tym razem zakończyła się nie pokonaniem armii króla, lecz jej się dziś, że zginął wówczas kwiat rycerstwa polskiego i zatrzymano „dzieło naprawy”, przez co Polska upadła. Na antenie Polskiego Radia prof. Teresa Chynczewska-Hennel tak podsumowuje Lubomirskiego: „Był to warchoł, intrygant, zwykły zdrajca polityczny, który pogrzebał ideę naprawy Rzeczpospolitej”. Ripostował jej prof. Henryk Wisner: „Daj nam Boże więcej takich zdrajców, a być może nie było by rozbiorów.”Pomimo pogromu armii królewskiej pod Mątwami nie miała Polska trudności, by zaledwie kilka lat później odnieść wielkie zwycięstwo pod Chocimiem nad Turkami. Sukcesem rokoszu było obalenie elekcji vivente rege. Gdyby do niej doszło królem Polski zostałby najpewniej chory psychicznie książę francuski. W tym wariancie Polska mogłaby nie doczekać XVIII stulecia, a w rozbiorach Polski wzięłaby nie łagodna Austria, lecz Turcja. Dzięki Lubomirskiemu na tronie zasiedli królowie polscy. Choć Wiśniowiecki nie był tak zły, jak się go dziś deformuje, zaś Sobieski nie był aż taki dobry (Lubomirski przerastał go pod każdym względem), jednak ich panowanie dało Polsce długi oddech po destruktywnych rządach Szwedów na tronie nie mógł niestety doprowadzić swej walki do końca, gdyż zmarł w sile wieku już w 1667. Prof. Wisner twierdzi, że gdyby było więcej takich jak on nie doszłoby do rozbiorów. Można ująć to inaczej. Dzięki Lubomirskiemu udało się usunąć z tronu polskiego obcych monarchów, tyleż nieudolnych, co nade wszystko wielkich mącicieli. Dzięki temu Rzeczpospolita została ocalona. Tak właśnie ogłosił to sejm w roku 1669 roku rehabilitując w pełni Lubomirskiego. Gdyby jednak Lubomirski pożył jeszcze choć z dwie dekady, prawdopodobnie zostałby królem i do rozbiorów nigdy mogłoby nie dojść. Sobieski był dobrym królem, ale miał jedną wadę: Marysieńkę. Owa francuska margrabianka uchodziła za nieślubną córkę Ludwiki Marii Gonzagi. Czy nią była w istocie to nieistotne. Faktem jest, że w dużej mierze była jej polityczną kontynuacją. W efekcie dwór nadzwyczaj dużo energii poświęcał temu, by korona pozostała w nie lubił pospolitego ruszenia, które nigdy nie pomaszerowałoby wojować pod Wiedniem. Jego plan polegał na stopniowej rezygnacji z pospolitego ruszenia na rzecz stałej armii wiek – pospolite ruszenie pokonuje władcę LitwyJuż po śmierci Sobieskiego, pospolite ruszenie pod dowództwem Michała Serwacego Wiśniowieckiego pokazało swoją wyższość nad „nowoczesną” armią Sapiehów, wygrywając 18 listopada 1700 roku bitwę pod Olkienikami. Jak pisze Radosław Sikora: „Bitwa olkienicka 1700 roku jest jednym z ciekawszych przykładów pokazujących, że atuty doświadczenia i profesjonalizmu nie muszą zapewnić zwycięstwa. Niemal wszystkie źródła podkreślają dużą różnicę w doświadczeniu i wyszkoleniu walczących stron. Różnicę korzystną dla wojsk Sapiehów! Także różnica doświadczenia wodzów obu stron predysponowała stronę sapieżyńską do zwycięstwa… A jednak to „republikanci” bitwę wygrali. Co więc przeważyło szalę pięciogodzinnej bitwy? Było to z jednej strony zajuszenie szlachty, która miała już serdecznie dość tyrańskich rządów znienawidzonych Sapiehów. Rządów, które trwały kilkanaście lat. Rządów, które cechowały się nieznanym wcześniej rozpasaniem regularnego wojska litewskiego, wykorzystywanego do walki z przeciwnikami politycznymi Sapiehów… Okazało się, że dobrze umotywowani do walki ludzie wygrali bitwę pomimo tego, że na każdym szczeblu znacznie ustępowali przeciwnikowi i doświadczeniem, i umiejętnościami. Wola walki zwyciężyła.”Naturalnie, można znaleźć liczne przykłady, kiedy pospolite ruszenie przegrywało bitwy. Ale tak samo można je znaleźć dla armii regularnych. Problem w tym, że zamilcza się wielkie zwycięstwa pospolitego ruszenia, a eksponuje jedynie porażki. Dla armii zaciężnych obowiązuje inna zasada: przemilcza się porażki, sławi zaś sukcesy. Nawet husaria, która ma opinię „najlepszej kawalerii świata” ma na swoim koncie wielkie porażki, co więcej pod znakomitymi dowództwami: Dobrynicze 1605 — porażka husarii z Rosjanami, Cecora 1620 — porażka husarii pod wodzą wybitnego Stanisława Żółkiewskiego z Turkami i Tatarami, Kłecko 1656- porażka husarii pod wodzą Stefana Czarnieckiego (tego z hymnu) z mniej licznymi wojskami szwedzkimi, Parkany 1683 — porażka husarii dowodzonej przez Sobieskiego z Turkami (Radosław Sikora: Husara — duma polskiego oręża, Kraków 2019).Francuskie pospolite ruszenie pokonuje starą EuropęGdy upadała Rzeczpospolita, Legiony Polskie walczyły po stronie Rewolucji Francuskiej. Jakiż to symbol! Głównym mentorem ideowym jej wodzów był Jan Jakub Rousseau, największy antysystemowiec zachodni, który jako jeden z niewielu ówczesnych intelektualistów sławił sarmacką Polskę, wyprzedzając w tym Nietzschego, czołowego filozofa współczesności. Do współczesnych mas inteligenckich te dwa wielkie fakty wciąż jeszcze nie dotarły. Rewolucja Francuska zburzyła starą monarchiczną Europę (tę, która zniszczyła Rzeczpospolitą!), pozwalając wygrać demokracji, która nader powoli wciąż ewoluuje. Rewolucja Francuska pokazała też, że pospolite ruszenie może być potężniejsze niż wszystkie zawodowe armie razem wzięte. Ówczesne koalicje antyfrancuskie to była wielka wojna całej starej Europy z pospolitym ruszeniem narodu francuskiego. Wojna zakończona zwycięstwem pospolitego dzisiejszej Polsce, która stawia zaledwie pierwsze nieśmiałe kroki na drodze odbudowy świadomości narodowej poprzez zrozumienie dawnej Rzeczpospolitej, sformułowanie „pospolite ruszenie” służy zazwyczaj jako epitet pejoratywny określający bezładny zryw. Nie tylko Neumann takie rzeczy mówi, ale i przeciwna mu prawica wielokrotnie podkreśla, że opozycja jest tak nieudolna jak pospolite ruszenie. Dziwne to, gdyż projekt budowy Wojsk Obrony Terytorialnej to mimo wszystko nieśmiałe nawiązanie do pospolitego ruszenia. Siennicki, naczelny „Polska The Times” mówi: „naprzeciwko sprawnej maszynerii, mamy ledwie pospolite ruszenie, które zaledwie bawi się w politykę, układając klocki”. Smutne to, że nasza elita swoim rozumieniem dawnej Rzeczpospolitej stoi niżej niż Rousseau i Nietzsche — czołowi filozofowie francuscy i niemieccy, których myśl sukcesywnie przebudowuje Europę od czasu upadku Rzeczypospolitej. Nie jest to specjalnie dziwne, gdyż w dzisiejszej Polsce walczą ze sobą pogrobowcy PRL-u z pogrobowcami II RP. Głębiej polska świadomość póki co nie sięga (poza bibelotami i cepeliadą).XIX wiek – Szwajcaria przejmuje polskie pospolite ruszeniePóki co serce demokracji europejskiej bije w Szwajcarii. Nie ma tam armii zawodowej, jest system pospolitego ruszenia, oparty na zmilitaryzowanym społeczeństwie. Szwajcarzy ujmują go tak: Szwajcaria nie ma armii, Szwajcaria jest wskazuje się na przykład Szwajcarii słyszymy: nie da się tego zastosować w Polsce, bo Szwajcaria to zupełnie inny kraj i ma zupełnie inne położenie. Opinie takie opierają się na geopolitycznej ignorancji. Pospolite ruszenie rozwinęło się w Szwajcarii nie dlatego, że jest mała, lecz dlatego, że …przeszczepiono tam polskie czasie kiedy na okoliczność 150. rocznicy Powstania Styczniowego marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, z wykształcenia historyk po KULu (ach, ci historycy!), z pogardą odniósł się do tegoż powstania („Takie obchody, jakie powstanie”), płk dr Juerg Stuessi-Lauterburg, dyrektor Szwajcarskiej Biblioteki Wojskowej, na konferencji zorganizowanej przez Ambasadę Szwajcarii, oznajmił, że Powstanie Styczniowe stworzyło szwajcarski system obronny, szwajcarskie pospolite ruszenie. Polski wzorzec im zaimponował, a sytuacja Szwajcarii jest nader analogiczna jak Polski: małe państwo wciśnięte między mocarstwami, któremu w przeszłości groziły transmisyjnym polskich wzorców była obecność w Polsce w czasie styczniowego powstania obserwatora ze Szwajcarii, Franza von Erlach, którego raport, a następnie książka „Prowadzenie wojny przez Polaków w 1863 roku” wpłynęły na planowanie obrony Konfederacji Szwajcarskiej. Nikt z żyjących ówcześnie ludzi nie napisał tak szczegółowej analizy armii powstańczej. „Doświadczenie Powstania Styczniowego ukształtowało szwajcarską doktrynę obronną funkcjonującą do dzisiaj” — powiedział w 2013 roku szwajcarski historyk wojskowości, dodając: „Polska była w Szwajcarii popularna. To nadzwyczajne uznanie powstało najpierw za sprawą godnej pochwały Konstytucji z 3 maja 1791 roku. 3 maja 1863 roku odbywały się w miastach szwajcarskich ogromne demonstracje organizowane spontanicznie przez ludność, ale z udziałem oddziałów wojska, powstawały komitety poparcia dla Polski (…) Erlach swoim rodakom przekazał ważne doświadczenia wojskowe opisujące model pospolitego ruszenia, wykorzystującego często zaimprowizowaną broń i uwarunkowania lokalne. Były one dla nas bardzo ważne”.Oto co pisał Erlach o Polakach: „Naród polski, o ile poznałem go z obserwacji i z niejakiej znajomości jego dziejów, jest narodem zdolnym do najwyższego rozwoju umysłowego, oraz posiadającym łagodne i humanitarne obyczaje. Z uzasadnioną dumą Polak wspomina o tym, że żaden z jego panujących nie zginął śmiercią gwałtowną, jak tylu mocarzy innych krajów, że u nich nie było nigdy wojen religijnych, ale zawsze panowała tolerancja wyznaniowa, że chłop polski nigdy nie był niewolnikiem, ale tylko przywiązanym do gleby. Cudzoziemca uderza tu pewna rycerskość ludzi, ich zdolność debatowania o sprawach publicznych, nieznana nigdzie samodzielność kobiet, łagodność w postępowaniu z jeńcami. Te rysy charakteru narodowego ujmują tym więcej w zestawieniu ze zwierzęcą dzikością Moskali. (…) Między obecnym polskim powstaniem i wojskowością szwajcarską istnieje pewne pokrewieństwo duchowe”.Pokrewieństwo Polski i Szwajcarii nie sprowadza się do podobieństw powierzchownych, lecz ma charakter fundamentalny. W tekście „Dziedzictwo celtyckie i starożytne dzieje naszego kraju” opisałem geopolityczny charakter podobieństw między naszymi krajami. Polska leży w środkowoeuropejskiej strefie zgniotu, zaś Szwajcaria leży w zachodnioeuropejskiej strefie zgniotu i jest krajem otoczonym naturalnymi granicami ochronnymi: góry na południu, wielkie jeziora i wielkie rzeki z pozostałych stron. Gdy upadła Rzeczpospolita, Szwajcaria przejęła sarmacką ideę pacyfizmu opartego na militaryzmie historycy piszą, że pospolite ruszenie od średniowiecza jest już przeżytkiem. Naturalnie, dla snujących mokre sny imperialne pospolite ruszenie jest przeżytkiem. Nigdy jednak nie będzie przeżytkiem w realnych demokracjach, gdzie siłę pielęgnuje się jedynie do obrony, nie do ataku. W systemach dążących do demokracji pospolite ruszenie jest Mariusz Agnosiewicz Źródło:
Listen to music from Pospolite Ruszenie like Nieście chwałę, mocarze (Psalm XXIX). Find the latest tracks, albums, and images from Pospolite Ruszenie.
Normanowie, czyli „ludzie z północy” pochodzili ze Skandynawii. Ich najazdy trwały bardzo długo, bo ponad dwieście lat, od końca VIII do XI w. i w pewnych przypadkach jeszcze dłużej. Ich ekspansja dotknęła przede wszystkim znacznej części Europy. Ojczyzna Normanów, Półwysep Skandynawski, położony na północy Europy, jest krainą bardzo zróżnicowaną. Otacza go kilka mórz. W zachodniej i północnej części półwyspu wznoszą się góry. W głąb tego górzystego wybrzeża wdzierają się strome zatoki – fiordy. Natomiast część wschodnia i południowa Skandynawii ma charakter nizinny. Większość obszaru półwyspu pokrywają lasy. Na jego zachodnich brzegach panuje w miarę łagodny klimat. W górach i na wschodzie jest on surowszy. Zasiedlający Skandynawie Normanowie pochodzili od bytujących tam niegdyś Germanów. Normanowie od młodości byli związani z morzem. Utrzymywali się z rybołówstwa, łowiectwa i rolnictwa. Podstawową warstwą ludności normańskiej byli wolni chłopi, właściciele ziemi. Duże posiadłości ziemskie należały do możnych, którzy osadzali w nich przeważnie niewolników, pochodzących spośród jeńców i brańców wojennych. Ważne decyzje podejmowano na wiecach, w których udział brali zarówno możni jak i wolni chłopi. Choć niektórzy z możnych dochodzili z czasem do dużego znaczenia. Normanowie posługiwali się też własnym pismem, którego litery nazywa się runami. Według podań mitologicznych bogowie przekazali ludziom, święte znaki runiczne mające znaczenie i moc magiczną. Z czasem oprócz symboliki magicznej runy nabrały charakteru bardziej użytkowego. Alfabet runiczny składał się z 24 w odmianie starszej lub 16 w wersji nowszej znaków, w postaci prostych kresek przeznaczonych do wycinania na w drewnie, bądź rycia w kamieniu. Ślady run spotykamy dziś przede wszystkim w Skandynawii i Islandii, we Fryzji i na Wyspach Brytyjskich. Sporadycznie występują też na obszarze od linii Odry aż po Morze Czerwone. Według niektórych badaczy świadczą one o roli, jaką Normanowie odegrali w procesie budowania państwa polskiego i Rusi Kijowskiej. Ich niezwykle kontrowersyjne tezy mówią, o tym, że zarówno rządząca Polską dynastia Piastów, jak też władający Rusią Rurykowicze, byli potomkami normańskich przywódców, którzy osiedlili się u południowych wybrzeży Bałtyku. Jeżeli chodzi o religię Normanów, to panteon skandynawski rozsławiali w Europie skaldowie, opiewający również czyny wielkich wodzów i mężów normańskich. Dawne wierzenia skandynawskie, opisane w „Eddzie poetyckiej”, umiejscawiały narodziny świata w wielkiej otchłani zwanej Ginnungagap. Zalegały w niej ogromne masy lodu, za którymi w kierunku północnym rozciągał się kraj ciemności, Niflheim. Z kropel topniejących lodowców powstały pierwsze postacie, w tym bóg Imir. Następnie spod zmarzliny wyłonił się bóg o imieniu Buri, którego potomkowie zabili Imira, a zrzucając jego ciało w otchłań, stworzyli Ziemię. Z jego kości powstały góry, z krwi morze okalające krąg ziemski, z czaszki niebo, a z mózgu chmury. Z iskier wydobywających się z krainy ognia i żaru bogowie stworzyli słońce, księżyc i gwiazdy. Powstały wówczas dzień i noc. Najmniejsze kostki Imira zmieniły się w gromady karłów, zamieszkujących podziemia i groty, w których te inteligentne stwory produkowały broń i biżuterię. Z jego rzęs natomiast powstał Midgard, kraina ludzi, którzy stworzeni zostali z dwóch rosnących w Midgardzie drzew. Również na drzewie, na koronach gigantycznego jesionu, bogowie złożyli cały wszechświat. Jednym z ważniejszych bogów w skandynawskim panteonie był Odyn, bóg wojny i patron wojowników. Ważne miejsce zajmowały też jego żona, Frigg, znająca przeszłość i przyszłość, oraz Jord – matka Ziemia, z którą Odyn miał syna, Thora. Ten ostatni był władcą piorunów oraz obrońcą słabszych bogów i ludzi. Wszystkie bóstwa przygotowywały się do ostatecznego starcia z siłami zła w dniu zmierzchu bogów. Bóstwa potrzebowały wsparcia najlepszych wojowników. Do krainy bogów Walhalli mieli trafić najdzielniejsi wikingowie polegli podczas bitwy. Jeśli chodzi o dzieje polityczne Normanów, to szczególnie na przełomie VIII i IX w. zaznaczyła się w całej niemal Europie aktywność ludów skandynawskich. W początkach IX w. dzielili się na cztery grupy plemienne, a mianowicie: Szwedów, Gotów, Duńczyków i Norwegów. Górzysta, silnie zalesiona, o surowym klimacie Skandynawia zmuszała swoich mieszkańców do szukania ujścia dla ekspansji poza granicami ojczyzny. W Skandynawii nie żyło się łatwo rolniczym ludom. Surowy klimat powodował częste nieurodzaje i konieczność szukania pożywienia na drodze rybołówstwa, zamorskiego handlu lub rabunku. Normanowie musieli być bardzo wszechstronni. Żegluga po skomplikowanych pod względem nawigacji fiordach, wśród nieustannych sztormów, konieczność samodzielnego wykonywania napraw uczyniły z nich doskonałych żeglarzy i rzemieślników. Gdy nastał czas nieurodzaju, pasterze i rolnicy potrafili szybko przekształcić się w nieznających litości wojowników. Nie mniejsze były ich umiejętności handlowe. Prowadzili, bowiem handel w całej Europie poza strefą śródziemnomorską. Podstawowe przyczyny podbojów dokonywanych przez Normanów oprócz już tutaj przedstawionych, to: szybki przyrost ludności i przeludnienie, głód ziemi przy wyjątkowo surowym klimacie, rozpad dotychczasowych struktur plemiennych i walki między wodzami, gdzie przegrani musieli uchodzić ze swymi drużynami. Zyski z łupieskich wypraw, które ułatwiały wodzom awans polityczny i społeczny, postęp w konstrukcji okrętów i technice żeglarskiej, a także brak odporności państw europejskich na nieoczekiwane ataki. Tak więc Szwedzi, nazywani w Europie Wschodniej od jednego ze swoich plemion Waregami, kierowali się ku zatokom Fińskiej i Ryskiej. Ubogie tamtejsze terytorium nie mogło oczywiście stanowić dla nich żadnej atrakcji, ale prowadziła tamtędy droga handlowa ku bogatym ośrodkom, takim jak Konstantynopol i Bagdad. O jej opanowanie zaczęli walczyć Waregowie już o połowy IX w. Natomiast Goci zwrócili się ku południowym wybrzeżom Bałtyku, zakreślając jako cel swoich wypraw wybrzeża pruskie i słowiańskie. Ten sam kierunek ekspansji obrali Duńczycy, zamieszkujący wschodnia część Jutlandii. Ci jednak spośród nich, którzy mieli swe siedziby nad Morzem Północnym, podążali ku Fryzji i Brytanii. Wreszcie Norwegowie, zajmujący ziemie najbardziej na północ wysunięte, podążali ku Wyspom Owczym, Szetlandom, Orkadom, Hebrydom oraz ku Szkocji i Irlandii. Te zamorskie wyprawy odbywali Normanowie na stosunkowo niewielkich łodziach, zwanych drakkarami (skand. drekar, czyli smok) mogących pomieścić od 40 do 60 ludzi z odpowiednimi do ich potrzeb zapasami. Rzecz prosta nie nadawały się one do dłuższych podróży na pełnym morzu, toteż Normanowie poruszali się najczęściej wzdłuż brzegów. Traktowali swe łodzie jako środek wyłącznie komunikacyjny, a do walki stawali na lądzie. Od zwrotu to wiking, czyli „na zbój” wyprawy Normanów często nazywano wyprawami Wikingów. Rzeczywiście pierwsze ekspedycje Normanów miały charakter wyłącznie łupieski. Pustoszyli oni ziemie zaskoczone nagłym pojawieniem się wroga i zanim mieszkańcy zdołali zorganizować obronę, opuszczali najechany kraj, uwożąc bogate łupy. Męstwo, wojenny podstęp, perfekcyjne wyszkolenie były wręcz religijnym obowiązkiem. Kiedy drużyny tych wojowników na pokładach lekkich i szybkich łodzi zaczęły się zjawiać w bezbronnych klasztorach czy zasobnych osadach, nic dziwnego, że siały grozę. Najazdy dotknęły też tereny w głębi lądu, bo okręty Normanów doskonale poruszały się po rzekach. Sprzyjał im w dodatku rozpowszechniony wówczas w Europie system wojskowy, w którym wojska składały się z konnych wojowników, rozproszonych w swych dobrach i zbieranych tylko na wyprawy wojenne, lub z pospolitego ruszenia pieszych chłopów. Małe drużyny wikingów zwykle zdążyły się wycofać z łupami, zanim obrońcom udało się zebrać, a większe miały czas, żeby wznieść fortyfikacje. Wydawało się więc, że nie ma na nie sposobu, a ich najazdy udawało się odeprzeć sporadycznie. Trudnili się jednak nie tylko rozbojem. Pojawili się także na innych obszarach w charakterze kupców sprzedających zagrabione gdzie indziej dobra. Środki komunikacyjne, którymi dysponowali Normanowie, pozwalały im przedsiębrać wyprawy morskie tylko przy dobrej pogodzie, a więc wiosną i latem. Ten krótki sezon żeglarski ograniczał z konieczności zasięg ich najazdów. Kiedy więc bliżej położone brzegi zostały przez Wikingów spustoszone, zaczęli zakładać zimowiska w znajdujących się tam deltach rzek. Bazy te umożliwiały im rozszerzenie zasięgu najazdów, z czasem zaś doprowadziły do opanowania przez nich nawet najdalej położonych ziem. Pod koniec VIII w., przypuszczalnie w 787 r., po raz pierwszy pojawili się na wschodzie anglosaskiej Brytanii Duńczycy. Od czasów podbojów germańskich plemion w połowie V w. żaden najazd nie niepokoił do tej pory wyspy. Teraz więc, gdy perfekcyjnie korzystający z przypływów skandynawscy wojownicy bez większego wysiłku wprowadzali swe łodzie w głąb lądu, zaskoczona ludność Brytanii mogła przeciwstawić im tylko słabe pospolite ruszenie, walczące głownie widłami i cepami. Do połowy następnego stulecia, wraz z napływającymi plemionami norweskim, Duńczycy opanowali krainę nizin i obejmującą wschodnie tereny wyspy. W 878 r. zawarli umowę z królem angielskim Alfredem z Wessexu, co umożliwiło najeźdźcom stworzyć swoje władztwo Danelaw. W następnych dziesięcioleciach Duńczycy rozszerzyli jego granicę, a w 1013 r. panujący w nim Swen I Widłobrody uznany został przez część możnych władcą całej Anglii. Syn Swena i Sygrydy Storrady, Kanut I Wielki, kontynuując podboje ojca, w 1017 r. opanował cała wyspę, przyłączając ją do swego władztwa duńskiego. Najazd duński położył kres rywalizacji królestw anglosaskich. Ważnym efektem podboju było wykształcenie się w społeczeństwie anglosasko-duńskim klasy zawodowych wojowników, co stworzyło grunt dla utrwalenia stosunków feudalnych. Dotychczas obowiązek obronny kraju spoczywał na wszystkich wolnych i półwolnych mieszkańców anglosaskich królestw. Po inwazji Duńczyków ekwipunek wojownika stał się zbyt kosztowny dla przeciętnego chłopa, stąd rzemiosło wojenne mogło być już tylko zawodem wyższej klasy społecznej, wyposażanej za służbę nadaniami ziemskimi. Podobnie jak w państwie Franków wykształciły się tu typowe feudalne związki zależności, a w tłumie ludzi zależnych wcześnie wyróżnili się zbrojni wasale, stanowiący otoczenie królów i możnych. Bez większych zmian natomiast pozostawiono sposób administrowania państwem. Najniższą jednostką organizacyjna była gmina, tzw. township. Władzę ustawodawcza stanowiło zgromadzenie jej członków, władze wykonawczą natomiast obieralny starosta. Innowacją organizacyjną duńskich najeźdźców była setka, czyli hundred. Powołano ją głównie w celach wojskowych, a także sądowych i skarbowych. Każda setka wchodziła w skład określonego hrabstwa, shire, powstałego z dawnych anglosaskich państewek plemiennych, którym zarządzał mianowany przez króla szeryf. Podobnie jak w obrębie gminy, tak i w hrabstwie funkcjonowało zgromadzenie, złożone z lokalnych możnych i zbierające się na wezwanie szeryfa dwa razy w roku. Przy osobie króla natomiast istniało zgromadzenie doradcze, zwane radą starszych, w skład, którego wchodzili najważniejsi dostojnicy świeccy i duchowni królestwa oraz członkowie rodziny 843 r. Normanowie pod wodza Rollona dotarli do wybrzeży Francji. Wkrótce potem, żeglując Sekwana, dopłynęli w rejon Paryża, skąd w następnych latach podejmowali wyprawy łupieżcze w głąb kraju. Aby temu zapobiec, król Francji, Karol Prosty, zdecydował się na zawarcie układu z przybyszami. Normanowie otrzymali jako lenno tereny w dolnym biegu Sekwany, w zamian, za co mieli stać się obrońcami granic Francji. Już w początkach X w. Normanowie przyjęli chrzest i z czasem ulegli szybkiej romanizacji, co ułatwiło im utworzenie królestwa. Na dworze normandzkim znalazł schronienie uciekający przed Kanutem I Wielkim książę Edward Wyznawca, który obiecał, w razie swojej bezpotomnej śmierci, przekazać tron angielski władcom Normandii. Dlatego chętnie wsparli oni jego powrót na wyspę w 1035 r. i zaopatrzyli księcia w oddział drużynników. Edward otaczał się nimi podczas swych królewskich rządów. Wkrótce okazało się, że nie wszyscy przychylnym okiem patrzą na obecność Normanów na angielskim dworze. Po bezpotomnej śmierci Edwarda w styczniu 1066 r. miejscowi feudałowie szybko wynieśli na tron najpotężniejszego spośród nich, Herolda II, co zapoczątkowało walki o angielską sukcesję.

Pospolite ruszenie has 5 translations in 5 languages . Jump to Translations . translations of Pospolite ruszenie. EN FR French 1 translation . Levée en masse ;

W momencie wybuchu wojny Burowie z danej okolicy w wieku od 16 do 60 lat zbierali się w najbliższym miasteczku z koniem i żywnością na dziesięć dni, formując tzw. komanda. Ich liczebność uzależniona była od populacji okręgu i wahała się od 300 do 3 tys. Żołnierze sami wybierali sobie dowódców – z reguły farmerów o największym w okolicy autorytecie. Takie oddziały cechowały się słabą karnością. Burgerzy, jak zwano żołnierzy, potrafili głośno dyskutować na temat sensowności rozkazów, zmieniać oficerów, jeśli ci wydawali im się za bardzo surowi, przenosić się z jednego oddziału do drugiego lub samowolnie opuszczać szeregi z powodu ważnych spraw rodzinnych lub farmerskich obowiązków. Nierzadko oficerowie musieli wręcz prosić swych podwładnych o wykonanie rozkazów. Bodaj żaden z nich nie miał formalnego wyszkolenia wojskowego. Część brała wcześniej udział w walkach z buntującymi się tubylcami i w antybrytyjskim powstaniu z lat 1880 – 1881. Burowie nie nosili przy tym mundurów, a od cywilów odróżniała ich broń – przede wszystkim rozdawane z państwowych arsenałów niemieckie karabiny Mauser i liczne, mające najprzeróżniejsze kształty ładownice. Żołnierze sami musieli dbać o zaopatrzenie. Ze strony rządu mogli liczyć tylko na amunicję. Ponieważ wojna wywoła silny oddźwięk w Europie, po stronie burskiej walczyły prawie 3 tysiące zagranicznych ochotników przybyłych z Holandii, Niemiec, Francji i Rosji. Taktyka wojsk burskich była nieskomplikowana. Podczas bitwy żołnierze zajmowali stanowiska strzeleckie i z ukrycia strzelali do nieprzyjaciela. Nie mieli natomiast rezerw i w razie obejścia ich skrzydła po prostu wsiadali na konie i odjeżdżali na nową pozycję. Niechętnie ryzykowali starcia w nieosłoniętym terenie czy walkę wręcz, gdyż nie stosowali bagnetów, a jeżeli już doszło do zwarcia, używali kolb albo noży myśliwskich. Poza dyscypliną szwankowała także koordynacja działań poszczególnych komand. Burowie byli za to wyśmienitymi strzelcami, świetnie znali teren, korzystając z koni, szybko przemieszczali się z miejsca na miejsce i doskonale radzili sobie z brakiem żywności i wody w stepie. . 47 617 770 230 460 304 483 248

pospolite ruszenie we francji